Wszelkie zbawienie i objawienie zaczyna się od adwentu. Doświadczenie wyzwalającej mocy światła jest tym silniejsze, im dłużej na nie oczekujemy i im bardziej go pragniemy. Dlatego też adwent – jako okres roku liturgicznego, pomimo przenikającego go mroku, jest nazywany „czasem radosnego oczekiwania na przyjście Zbawiciela”. Owa radość Adwentu nie jest jednak radością spełnienia lecz tęsknego oczekiwania – co również mówi o właściwym klimacie jej przeżywania. Przecież podczas adwentu w kościele dominuje mrok, kolorem liturgicznym jest natomiast pokutny fiolet.
Adwent jest więc czasem radości w takiej mierze, w jakiej jest czasem nowej nadziei. A nadzieja ta jest najbardziej widoczna w liturgicznej grze ciemności i światła przenikającego swoim blaskiem owe mroki. Niemniej jednak naturalną przestrzenią, albo lepiej rzecz ujmując: tłem Adwentu, jest ciemność, która pierzcha wraz z przyjściem Pana.
Wszelkie zbawienie i objawienie rozpoczyna się adwentem. A więc tam gdzie przychodzi Bóg, tam trwa adwent. I dlatego też ikona, jeśli faktycznie niesie w sobie ładunek Bożej epifanii, również jest adwentem. A adwent w znaczeniu najgłębszym nie jest niczym innym jak właśnie ikoną, którą Bóg teraz pisze na „tworzywie” ludzkiego życia.
Zatem adwent jest ikoną, a ikona jest adwentem i to w sposób szczególny. Gdyby bowiem chcieć podać najbardziej charakterystyczną cechę ikony, to niewątpliwie w samej czołówce byłoby światło – i to nie jakiekolwiek światło ludzkie, nie światło kosmiczne, ale właśnie to światło, którym jest sam Chrystus.
Jednym z podstawowych problemów w odczytywaniu ikon przez człowieka wychowanego w kulturze zachodnioeuropejskiej jest fakt, że mimowolnie patrzy na nią przez pryzmat własnej kultury. Ikona natomiast pochodzi ze Wschodu, tak jak światło każdego dnia rodzi się na wschodzie…
Obrazy zachodnioeuropejskie maluje się zazwyczaj uczuciami. Kiedy człowiek Zachodu spogląda na obrazy Maryi, spontanicznie doszukuje się w nich tkliwości i czułości Bożej Rodzicielki. Podobnie jest z Chrystusem. Patrząc na ukrzyżowanego, chcemy doznać wzruszenia. Ikona tymczasem daje nam coś o wiele potężniejszego niż emocje, które przecież są ulotne i niestałe. Ona pokazuje nam zwycięstwo jaśniejącego światła nad wszechobecną ciemnością i to światła, które nie zna zachodu.
Bardzo znamienne jest to, że ludzie patrząc na ikony rzadko dostrzegają, że postacie które się na nich znajdują nie są trójwymiarowe, jak to jest na obrazach zachodnich. Często bywa tak, że w zestawieniu z iluzjonistycznym, perspektywistycznym, realistycznym i pełnym światłocienia malarstwem Zachodu ikony wydają się być sztuką dość prymitywną. Oczywiście nasze oczy, przywykłe do takiego malarstwa, mimowolnie doszukują się w obliczach odmalowywanych przez wschodnich ikonopisarzy kształtnych owali twarzy i subtelnych brył ich ciał. Bo przecież na ikonach Pantokratora też są miejsca bardziej oświetlone i miejsca bardziej jakby skryte w cieniu. Kiedy jednak spojrzymy na nie bardziej wprawnym okiem, to okaże się, że ten cień i światło na ikonach są jakby… niedoskonałe. Ale to tylko pozór, bo gra światła i cienia na ikonach rządzą się zupełnie innymi zasadami niż te, które związane są z prawami optyki. Ikonopisarzy nie interesują prawa fizyki. Interesuje ich teologia.
Kiedy patrzymy na zachodnioeuropejskie malarstwo, zachwycamy się genialnym, niemal doskonałym odwzorowaniem rzeczywistości. Cienie kładą się na postaciach zupełnie jakby oświetlało je prawdziwe słońce. Ikona tymczasem nie zna światła zewnętrznego. Ikona go nie potrzebuje, bo to ona jest oknem przez które wpada światło do wnętrza człowieka kontemplującego ją. Dlatego też, żeby dobrze dostrzec prawdziwe światło w ikonie, trzeba zapomnieć o naszych przyzwyczajeniach. Trzeba też odwrócić kolejność procesu kontemplacji. My, ludzie Zachodu, patrzymy najpierw oczyma, by później to, co w zmysłach, dotarło także do serca. Wschodni mistycy patrzą w serce, by móc spojrzeć na świat zewnętrzny przez pryzmat wnętrza. Dlatego też ikony są w taki sposób pisane, żeby światło wydobywało się z wnętrza postaci, które są na ikonach. Na dobrze wykonanej ikonie wydaje się, jakby oblicze Chrystusa lub świętych emanowało światłem, jakby światło przebijało się przez cienką powłokę ciała, wydobywając się na zewnątrz.

Andriej Rublow – św. Paweł Apostoł
Używanie przez ikonopisarzy jaskrawych i niezmąconych barw nie jest podyktowane nieznajomością teorii kolorów. Wręcz przeciwnie – Rublow na przykład używał jak najbardziej jaskrawych barw, dbając by były jak najczystsze, bo przecież światło Boskie nie ma żadnej wspólnoty z mrokiem i zamętem. Ono jest czyste jak kryształ. Na szatach, których fałdy są również poukładane w sposób bardziej geometryczny niż realistyczny także nie dostrzeżemy gry światła padającego na szaty z zewnątrz i ślizgającego się między zagięciami tkaniny, pozostawiając miejsce „równoprawnemu” według zasad optyki cieniowi. Światło na szatach swój początek odnajduje we wnętrzu postaci. Jeśli się uważnie przyjrzymy, to zauważymy, że światło paradoksalnie nie jest ułożone w taki sposób jakby na to wskazywała logika. Szaty są jaśniejsze w tych miejscach, w których tkanina bardziej przylega do ciała, bo to przecież przebóstwione ciało jest jego źródłem. Słowo stało się Ciałem… Światło zamieszkało w Ciele…
Bardzo często jednak bywa tak, że patrząc na stare ruskie lub greckie ikony widzimy pociemniałe postacie, które bardziej niż światłem spowite są w pewien mrok. To oczywiście wynika nie z czego innego, jak tylko ze zniszczeń spowodowanych upływem setek lat. Czasami współcześni ikonopisarze próbują imitować „starożytny” charakter ikon które piszą, co jest jedynie świadectwem ich zachodnich dusz, które dotknięte duchowymi chorobami współczesności nie odnalazły w ikonach światła, ale jedynie modną dziś pogoń za starożytnością i egzotyką.
Warto w tym względzie przyjrzeć się ikonom Teofana Greka – w nich światło doskonale się zachowało. Jego postacie dzięki światłu z nich emanującemu sprawiają wrażenie istot anielskich. Ich ciała niemal nie posiadają ciężaru.

Teofan Grek – Matka Boska Dońska
Sam proces pisania ikony jest walką światła z ciemnością, albo lepiej rzecz ujmując, jest objawieniem, momentem, w którym światłość przychodzi na świat, przebija się przez ikonę by oświecić to, co się znajduje w mroku. Ikonopisarz zaczyna swoją pracę od położenia na desce najciemniejszych odcieni i stopniowo, nie przejmując się w ogóle zasadami optyki, rozjaśnia tę pierwotną ciemność, kładąc coraz to jaśniejsze barwy, aż na samym końcu delikatnymi muśnięciami pędzla kładzie na obliczach bliki – drobne refleksy czystego światła, które nadają ikonie szczególnie duchowego charakteru.
Proces pisania ikony rozumiany w taki sposób jest wyjątkowym czasem objawienia i oświecenia. Ikonopisarz oczywiście od początku wie jaką ikonę chce napisać. Sam pomysł na ikonę nie jest jednak wyłączną inicjatywą ikonopisarza. Jeśli ikona ma być objawieniem, nie da się jej wymyślić samemu. Nie da się też napisać na zamówienie ikony, która najpierw nie zrodziła się w sercu. To światło które jest wszechwładne, musi być od samego początku w piszącym. To jednak jeszcze nie jest wszystko, bo samo pisanie ikony jest modlitwą – i to modlitwą (rozmową) z postacią, która na desce chce się objawić. Kiedy artysta kładzie kolejne warstwy coraz jaśniejszych barw, nigdy tak naprawdę nie wie do końca jaki będzie ostateczny kształt światła, którym utkane będzie oblicze. Narastające światło samo ustala reguły. Ono samo jest swoim artystą. Ikonopisarz w trakcie tworzenia doświadcza nie tyle, że sam maluje oblicze, ile że to oblicze objawia się mu uobecniając się na desce. Pisanie ikony jest więc modlitwą, która bardziej jest słuchaniem niż mówieniem… Bóg przychodzi, staje się ciałem, rozprasza ciemności, rozświetla mrok… Piszący z kolei doświadcza, jak to światło rozpala się w jego sercu.