technika

zbliżenie_pantokrator.jpgTeologia ikony jest bardzo bogata i bardzo odważna w swoich stwierdzeniach. Spośród wielu form estetycznych wykształconych przez chrześcijaństwo, ikona radykalnie wydaje się odcinać od prostego przedstawienia „prawdy Bożej”.

Wszelka sztuka, której tematem jest Objawienie stanowi pewnego rodzaju opowieść wyrażoną w ludzkich kategoriach tego kim jest Bóg i jak wielkich dzieł dokonał w historii zbawienia. Jest to jednak zawsze opowieść przywołująca tę ogromną rzeczywistość samego Stwórcy, a nigdy nie rości sobie pretensji, żeby stać się samą rzeczywistością. Ikona tymczasem, sama o sobie przekonuje, że jest miejscem Jego uobecnienia, przez co stanowi jakby sakrament Jego obecności, co może się na pozór wydawać bardzo zuchwałym stwierdzeniem, ocierającym się o bałwochwalstwo. Jeszcze inne ujęcie teologii ikony, które jest komplementarne względem ujęcia sakramentalnego mówi, że ikona jest oknem, przez które my możemy wejrzeć w rzeczywistość Boga i przez które Bóg spogląda na nas. I chociaż taka perspektywa wydaje się bardziej subtelna względem poprzedniej, to i tak mówi ona o czymś niezwykle większym niż tylko wyrażenie w kolorze i kształcie pewnej Bożej prawdy. Ikona nie tylko pobudza człowieka do modlitwy, nie tylko karmi ludzki rozum prawdami Bożymi i nie tylko rozpala serce uczuciami pełnymi czci i miłości w stosunku do Boga, ale jest ona faktycznym miejscem spotkania Boga i miejscem Jego obecności. Ikona w takiej perspektywie jest nie tylko poświęcona, nie tylko posiada rys sakralny, ale jest święta dzięki zanurzeniu w świętości samego Boga.

Takie ujęcie, chociaż bardzo piękne, musi rodzić pewne wątpliwości. Spontanicznie powinno ono przywoływać na myśl chociażby modlitwę Salomona, którą wypowiedział po zbudowaniu świątyni jerozolimskiej, czyli miejsca autentycznego spotkania z Bogiem: „Czyż jednak naprawdę zamieszka Bóg z człowiekiem na ziemi? Przecież niebo i najwyższe niebiosa nie mogą Cię objąć, a tym mniej ta świątynia, którą zbudowałem. Zważ więc na modlitwę Twego sługi i na jego błaganie, o Panie, Boże mój, i wysłuchaj to wołanie i modlitwę, w której Twój sługa stara się ubłagać Cię o to, aby w dzień i w nocy oczy Twoje patrzyły na tę świątynię. Jest to miejsce, w którym zechciałeś umieścić swoje Imię, tak by wysłuchać modlitwę, jaką zanosi Twój sługa na tym miejscu” (2 Krn 6, 18-20).

Fakt ten z kolei powinien rodzić nasze poszukiwania pewnego modelu obecności Boga na świecie lub sposobu Jego wejrzenia na tenże świat (na nas) w szczególnych „miejscach” do jakich należy również ikona.

Samo stwierdzenie, że ikona jest quasi-sakramentem lub że jest oknem, poprzez które spoglądają na siebie człowiek i Bóg, może rodzić wątpliwości nie tylko co do możliwości zaistnienia takiego miejsca, ale również co do możliwości stworzenia takiego „miejsca” przez człowieka. A ustalenie i obrona takiej możliwości muszą oczywiście być zgodne z prawdą Objawienia.

Rzecz jasna, chrześcijanin zna takie „miejsce” wyjątkowego spotkanie, poprzez które Bóg naprawdę spogląda na człowieka i w którym człowiek może mieć prawdziwy kontakt z Bogiem. Tym „miejscem” jest osoba Jezusa Chrystusa, której świątynia jerozolimska była zaledwie obrazem. To dlatego Jezus, wskazując na świątynię i zapowiadając jej zniszczenie, mówił faktycznie o świątyni swojego ciała, a nie o martwych kamieniach. I dlatego Pieśń nad pieśniami opisując Oblubieńca (czyli w perspektywie profetycznej Chrystusa) opisuje istniejącą wówczas świątynię jerozolimską (por. Pnp 5, 10-16). W Chrystusie taka potencjalność zamieszkania Boga między ludźmi po prostu faktycznie się zrealizowała. Ale Chrystus jest poczęty z Ducha Świętego. Jest Synem Boga Najwyższego, zrodzonym z Ojca. Czy jednak dzieło rąk ludzkich może chociaż w niewielkim stopniu przybliżyć się do tak wspaniałego cudu jakim jest Zbawiciel stąpający po ziemi?

Historia teologii i praktyki ikonopisarskiej doskonale zna te pytania i zmagania z tym problemem. Zarzuty kierowane przeciwko ikonie w pierwszych wiekach były bardzo ostre i radykalne. Także sami obrońcy ikon zmagali się z obawą, czy aby nie nadają zbyt doniosłej rangi dziełom własnych rąk. Zmaganie to było o tyle trudniejsze, że chociaż rozum im podpowiadał, iż niemożliwe jest uczynienie takiego dzieła ludzkiego, w którym w sposób pewny pojawiałaby się obecność Boga (zwłaszcza Kościół pierwotny mocno bronił się przed teurgią), to jednak doświadczenie kontemplacji ikony dowodziło, że przed ikoną można faktycznie doświadczyć Jego autentycznej obecności! Jak zatem rozwiązać tę dziwną sprzeczność? Czyżby Bóg naprawdę mieścił się w dłoniach ikonopisarza? Czyżby naprawdę pozwolił się zamknąć w formie, kształtach i barwach na martwej desce? Czyżby poddał się w niewolę artysty, tak, że ten mocą swojego talentu potrafi przywoływać Jego obecność? Czy taki Bóg jest jeszcze Bogiem? A może sprawa wygląda zupełnie odwrotnie? Może to Bóg bierze swoją ogromną mocą w posiadanie i niewolę ikonopisarza, tak, że to faktycznie nie człowiek pisze, ale że Duch pisze, posługując się ludzkimi dłońmi? Może ikonopisarz staje się medium, które musi uciszyć samego siebie, musi wyzbyć się swojej osobowości, swojego myślenia, patrzenia i odczuwania, a nawet talentu… musi zgasnąć w swoim człowieczeństwie, żeby stać się w najwyższym stopniu bezwiednym narzędziem w rękach Boga?Christos_Acheiropoietos

Chrystus Acheropoietos

Początkowo obrona ikon przybierała strategię drugiego rodzaju. We wczesnym chrześcijaństwie pojawiały się tzw. Αχειροποίητος (Acheiropoietos), czyli wizerunki nie ręką ludzką uczynione. Bo przecież ręka ludzka nie może mieć władzy nad Bogiem. Jak się jednak okazuje, późniejsza teologia ikony wydaje się kwestionować zarówno pierwsze jak i drugie rozwiązanie. Dla nas ma to ogromne znaczenie w opisie procesu powstawania ikony. Bo ten proces jest z jednej strony bardzo ludzki i nie boi się ani nie rezygnuje z niczego, co w nas jest ludzkie i „zwyczajne”. Z drugiej strony, samo pisanie ikony jest żywą teologią i to teologią nie tylko w sensie teorii, ale jest teologią, która dzieje się w czasie pisania, teologią, która realizuje się w najzwyklejszych ludzkich czynnościach takich jak pociągnięcia pędzla, mieszanie farb itp. A to wszystko jest możliwe, bo Bóg naprawdę kocha człowieka i wszystko co w człowieku stanowi jakąkolwiek wartość jest chlubą samego Boga. Przypomina to trochę oddychanie lub bicie serca: żebym przecież mógł oddychać, nie muszę tego robić w pełni samodzielnie i świadomie, wyrzekając się tego, że moje ciało samo oddycha i moje serce samo bije. Tak samo jest z Bogiem i nami. Nasze życie jest tchnieniem Boga (por. Rdz 2, 7) i jest biciem Jego serca. Kiedy w pełni żyjemy i kiedy kochamy Boga i wyrażamy tę miłość w jakikolwiek sposób, to Jego serce wtedy mocno uderza. Albo jeszcze inaczej: kiedy ikonopisarz przykłada pędzel do deski, to chociaż w pełni on sam to robi – zupełnie świadomie i według własnego pomysłu, to jednak strumień życia, dzięki któremu może on poruszać pędzlem jest strumieniem Bożego życia, a uczucie i światło jego umysłu, które kieruje ręką są wybłyskami i odblaskami światłości samego Boga, pozostając w pełni ludzkimi myślami. Bóg kocha każdy atom naszego człowieczeństwa, każdą kroplę naszego istnienia i w każdym jego skrawku odnajduje swoje odbicie. I dlatego też Bóg nie musi „wyłączać” naszych ludzkich zdolności, żeby móc zrobić miejsce dla swojego działania. Nie ma w nas niczego, co by nie należało do Niego. Nie ma w Nim niczego, czego On by nam nie podarował. On naprawdę nas kocha. A pisząc ikony możemy tej miłości doświadczyć w sposób niezwykle piękny…

Jeśli Bóg tak bardzo ukochał wszystko, co jest w człowieku, jeśli rozpoznał w nim swoje odbicie, jeśli Słowo stało się ciałem, to taka miłość może realizować się tylko w twórczości, która sama w sobie jest wyrazem miłości Boga do człowieka i wyrazem miłości człowieka do Boga.

Kiedy piszę, to natchnieniem i „duchem” mojego pisania jest On, zachwyt Nim i miłość do Niego. Ale z drugiej strony, kiedy piszę, to natchnieniem i „duchem” mojego pisania jest Jego miłość ku mnie i zachwyt moimi dłońmi kreślącymi kształty, moim sercem, które bije z przeczucia Tajemnicy i trwogi, mój głęboki oddech i szerokie źrenice wypatrujące Go na niemej jeszcze desce.

Każda ikona rozpoczyna się od spotkania Boskiej wszechmocy i ludzkiego zapału oraz powstającego na ich styku zachwytu i trwogi. Ikona, nie tylko jako święty wizerunek, jest powtórzeniem wcielenia, ale sam „proces” pisania jest uobecnieniem „wcielania”. Nie jest więc niczym dziwnym, kiedy ikonopisarz w momencie podjęcia decyzji o napisaniu ikony nagle zaczyna odczuwać ogromną trwogę. Albo kiedy odkrywając powołanie do pisania, odczuwając jak ono coraz mocniej porusza jego serce, odczuwa także jak wraz z tą nabrzmiewającą słodyczą potęguje się także obawa i lęk. Kiedy przychodzi Anioł i zwiastuje wcielenie, trwoga jest pierwszym odruchem (por. Łk 1, 29-30). Podobnie, jest dziwne to, jeśli w czasie pisania piszący doznaje wewnętrznego ogołocenia, kenozy, ukrzyżowania. Nie jest niczym dziwnym, widzieć, jak oblicze na ikonie umiera, powodując, że serce ikonopisarza wątpi i zdradza, po to, by później mogło zostać ożywione zmartwychwstaniem Oblicza, które w tej śmierci objawia się.

Są to oczywiście tylko pewne krople impresji twórczych, które pojawiają się za dotknięciem Ducha. To Duch, kiedy chce by Słowo stało się ciałem, dotyka wszystkiego co „cielesne” – nie tylko tego łagodnego i błogiego żaru, ale też tej ciemności i mułu, który we wcieleniu okazują się być przez Boga ukochane.

Pierwsze jednak zawsze jest spotkanie z Niewidzialnym. Spotkanie z Obliczem, które objawiając się przed oczyma duszy powoduje, że serce naprawdę zaczyna mocniej bić. Wraz z coraz silniejszymi uderzeniami, coraz wyraźniejsze staje się wezwanie, prośba Boga i Jego oczekiwanie na nasze „tak”. Chwila ta jest podobna do pocałunku miłości, do momentu wzajemnego ukochania i zjednoczenia. W tej świętej chwili dochodzi do przedziwnego współprzenikania, które sprawia, że szalejące serce kieruje dłońmi pragnącymi dotknąć tego olśniewającego Oblicza. I wręcz szokiem jest, kiedy dłonie, pragnąc dotknąć tego Oblicza, intuicyjnie kierują się ku własnej twarzy… Zupełnie jakby w ogniu i drżeniu własnego ciała, wyczuwalnym pod palcami dotykającymi policzków, oczu, ust własnymi dłońmi ikonopisarz wyczuwał nie swoje, lecz Boskie światło… To, co dzieje się w tej świętej chwili nie jest nawet cieniem bałwochwalstwa! To jest wyznanie i pragnienie wcielenia ze strony Boga. I dlatego właśnie każde pociągnięcie pędzla po takim spotkaniu jest w pełni moje i w pełni Jego.Хрыстос Пантакратар

Chrystus Pantokrator

 

 

Błędem jest jednak wyobrażanie sobie, jakoby praca ikonopisarza była jakimś zjawiskiem para-mistycznym, w którym artysta niemal traci wolę i jest poruszany natchnieniem jakiegoś demiurga. Proces pisania ikony da się opisać wprost technologicznie. Ale ten zupełnie techniczny przebieg jest przeniknięty duchem ludzkim (emocje, natchnienia, inspiracje itp.) i Duchem Bożym (którego nie ośmielam się nazywać i określać!). Dlatego sam ten proces pisania, albo patrząc głębiej – osobiste wydarzenie wcielania – najlepiej jest opisać na konkretnym przykładzie, co postaram się chociaż w małym stopniu uczynić opisując powstawanie jednej z moich ikon. W narodzinach konkretnej ikony można bowiem dostrzec i opisać to, co ludzkie (technika i uczucia) oraz to, co Boskie (On, a właściwie doświadczenie Jego obecności).

15 - Spas_vsederzhitel_sinay

Pantokrator z klasztoru św. Katarzyny na górze Synaj

Owo wewnętrzne „ujrzenie” Niewidzialnego, też nie jest jakimś mistycznym olśnieniem, nie jest przebudzeniem jakiejś innej świadomości, czy inicjacją naznaczającą niewidzialnym stygmatem. Jeśli Niewidzialnego nie dostrzeże się w tym, co widzialne, to prawdopodobnie nie istnieje żadne inne światło, które mogłoby oświecić duszę człowieka.

Dlatego, czymś naturalnym jest, że proces pisania zaczyna się od… długich godzin patrzenia na Wcielonego! Tak, na początku po prostu modliłam się i wpatrywałam się w jedną z najwspanialszych ikon: Pantokratora z synajskiego klasztoru św. Katarzyny. Była ona dosłownie wszędzie – tak zupełnie fizycznie – po to, żeby zmysły uczyły się Go rozpoznawać.3

 

 

Po nasyceniu się Jego widokiem, kiedy już nie tylko oczy nauczyły się na Niego patrzeć, ale kiedy Jego ślad odcisnął się w mojej pamięci, a moje serce zaczynało Go rozpoznawać i oczy duszy widzieć Jego postać, narysowałam Go pastelami na kartce, żeby i zmysły, czerpiąc z głębi serca, nauczyły się rysów Jego świętego Oblicza.

Wreszcie, kiedy już całe wnętrze, umysł, serce i zmysły są nastrojone i przesycone obecnością Pana, kiedy „pisanie” dzieje się już w sercu ikonopisarza i jest już modlitwą, może zetknąć się ono z martwą materią deski.

Patrząc z zewnątrz, wydaje się, że jest to po prostu malowanie temperą na gipsowanej desce. Z teologicznego punktu widzenia, proces ten ma konkretne etapy i znaczenia. O przygotowaniu deski, nakładaniu warstw kredy, modlitwie towarzyszącej temu procesowi napisano wiele i nie ma potrzeby tego tutaj powtarzać. Wystarczy wspomnieć, że w pisaniu ikony każdy kolejny etap jest określony i ustalony. Nie jest na przykład obojętne ile warstw kredy położy się na desce (zazwyczaj jest ich dwanaście, czyli tyle ilu apostołów). Przed rozpoczęciem pisania najpierw deskę się złoci, gdyż złoto symbolizuje czyste światło – czyli przestrzeń Boskiego świata. Ikona nie jest bowiem przedstawieniem historycznych wydarzeń czy postaci, ale świętych, zanurzonych w wieczności Boga.

W szkołach ikonopisarskich wyróżnia się zazwyczaj dwie podstawowe techniki temperowe. W rzeczywistości istnieje chyba tyle odcieni i sposobów połączeń tych technik ilu jest ikonopisarzy. Ponadto można pisać również innymi technikami, jak na przykład technika enkaustyczna, w której spoiwem pigmentów jest gorący wosk pszczeli (taką techniką został wykonany synajski Pantokrator).

Pisanie rozpoczyna się od miejsc najmniej znaczących: najpierw elementy przyrody, następnie szaty, a na samym końcu oblicze. W tradycyjnych, starych szkołach ikonopisarskich mistrz zazwyczaj pisał tylko oblicze. Tak prawdopodobnie robił na przykład Andrzej Rublow czy Teofan Grek.

17.jpg

Podstawą oblicza jest sankir, którym pokryłam całą „twarz” ikony. Zaraz potem ciemne miejsca oznaczyłam mieszanką palonej i naturalnej umbry. Chodzi tutaj już o to, żeby to mechaniczne malowanie stawało się coraz bardziej pisaniem Oblicza… żeby wyłaniało się ono z już zawiązanej, pojawiającej się obecności i wzajemności. Ikona powinna już zaczynać patrzeć na ikonopisarza! Bóg przecież spojrzał pierwszy. Pisanie do tej pory było bardziej wyglądaniem na Niego i przygotowywaniem Mu miejsca objawienia.

 

 

Pisanie zarówno elementów tła, szat jak i oblicza rozpoczyna się od pokrycia powierzchni ciemnymi odcieniami, po czym stopniowo nakłada się coraz jaśniejsze warstwy, co sprawia, że ów iście techniczny proces zaczyna ożywać. Pisząc można doświadczyć tego, jak ikona dostępuje stopniowego rozświetlenia, jak wyłania się jakby z ciemności, albo mówiąc dokładniej, jak światło przebija się przez wszechobecną na desce noc.

W pierwszym rozjaśnieniu Oblicza najpierw użyłam złotej ochry z niewielką ilością naturalnej francuskiej sieny. W następnym etapie tę samą mieszankę wzbogaciłam bielą cynkową, po czym całość spajam laserunkiem z dodatkiem złotej ochry.

 

Stopniowe wyłanianie się światła jest pewnego rodzaju objawieniem. Każda kolejna warstwa jest nie tylko światłem na desce, ale też światłem w sercu i umyśle ikonopisarza, który coraz lepiej widzi uobecniającego się! Pisanie ikony jest momentem, w którym można doświadczyć ogromnej wzajemności. Z jednej strony dłoń kładąca pędzlem kolejne warstwy światła zdaje się kreślić coraz wyraźniejszą postać. Z drugiej, coraz wyraźniej obecna postać oświeca ikonopisarza, objawiając mu coraz wyraźniej własne oblicze. Proces się powtarza. Dłoń artysty musi być wierna światłu. Serce musi być w nim rozkochane… Oblicze ukazuje się, podczas gdy na ikonie wydawać by się mogło, że powstaje po prostu coraz więcej jaśniejszych warstw pokrywanych laserunkiem.

Następnie ożywiam oblicze ochrą czerwoną, znowu utrwalam laserunkiem oraz podkreślam kontury i cienie umbrą i czernią żelazową… żeby nie zatrzeć postaci i nie zagubić kontaktu z wpatrującym się we mnie Obliczem.

 

Włosy wypisuję umbrą paloną, rozjaśniam ochrą złotą z domieszką sieny naturalnej, stopniowo do rozjaśnień dodaję biel cynkową, laserunek robię z umbrą.

W pisaniu ikon nie jest obojętne również to, że pigmenty których się używa są naturalne. Otrzymuje się je z różnych minerałów. Zwłaszcza pigmenty, którymi maluje się oblicze otrzymuje się nie z czego innego ale z ziemi, z prochu… sieny, umbry i ochry są po prostu wydestylowanymi i spreparowanymi różnymi rodzajami gleby. W czasie pisania ta ziemia otrzymuje tchnienie życia, a Słowo wciela się.

 

Na samym końcu kładę jasne bliki – miejsca w których prześwituje czyste światło. To one przydają ikonie szczególnie uduchowionego charakteru. Jedynie światło jest w stanie objawić świętość.

Ostatnim etapem powstawania ikony jest jej podpisanie. Na końcu więc krwistą barwą kreślę ramy ikony, aureole i w końcu same podpisy postaci. Podpisanie ikony jest równoznaczne z jej poświęceniem. Kiedy obliczu przypisujemy imię, ikona nabiera charakteru świętego uobecnienia postaci, którą przedstawia, co związane jest bardzo mocno z teologicznym rozumieniem imienia w Biblii. Imię w sensie biblijnym jest tożsame z istotą osoby, która nosi to imię. To dlatego Anioł walczący z Jakubem nie chciał podać mu swojego imienia (por. Rdz 32, 30) i dlatego też Anioł nie chciał wyjawić swojego imienia Manoachowi (por. Sdz 13, 17-18).26.jpg

 

Podpisana ikona jest oknem, przez które spoglądamy w Oblicze Objawiającego się i przez które On wpatruje się w nas. I tutaj praca ikonopisarza ustaje. Oblicze zostaje odsłonięte. Role się odwracają. Bo Bóg teraz zaczyna pisać swoją ikonę w nas – z podobnym drżeniem, biciem serca, brakiem tchu i wzajemnością spojrzenia…

 

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s